pisze, w sumie nie do końca wiem po co. Może by ostrzec, może ktoś coś zaproponuje. Nie wiem.
W połowie lipca mój samochód (niebieski) uczestniczył w kolizji drogowej. Stał zaparkowany równolegle do krawężnika po prawej stronie. Jest to strefa zamieszkania, a ja stałem na miejscu niewyznaczonym. Dlaczego? Bo - z powodu niewielkiej liczby miejsc - tak stają wszyscy. Codziennie. Policja nigdy nie interweniowała, choć wielokrotnie tędy przejeżdżała. Po prostu realia.
Na uliczkę, gdzie zaparkowałem samochód ma widok cały blok mieszkalny, wszystkie okna wychodzą na tę uliczkę.
Po drugiej stronie jezdni, prostopadle, w miejscu wyznaczonym stał zaparkowany samochód (czerwony). Dwie kobiety (robi się ciekawie...) wyjeżdżały tyłem. Nastąpiło uderzenie w mój samochód.

I teraz najciekawsze. Samochód czerwony wrócił na swoje miejsce parkingowe. Wyszły z niego dwie kobiety. Oglądały się czy nikt nie wychodzi z bloku (moje auto załączyło alarm). Następnie zamieniły się miejscami (ważne!) i wyjechały poprawnie po czym odjechały nie zostawiając żadnej informacji. Okazało się, że jedna z kobiet nie posiada prawa jazdy. Kobiety to sąsiadki, mieszkają klatkę schodową obok. Poszedłem więc do nich pokojowo załatwić sprawę. Jednak te nakrzyczały na mnie, że źle zaparkowałem i to moja wina.
Cóż pozostało. Policja. Pytanie skąd wiem o całym zdarzeniu, choć ja go nie widziałem.
Mam czterech świadków.
Jeden to ojciec dziewczyny, u której właśnie byłem (ja mieszkam gdzieś indziej). Słyszał tylko uderzenie, wyjrzał przez okno i widział dwie rozglądające się kobiety, które potem odjechały. Następnie ujrzał wgniecenie mojego auta i pokojarzył, że to one spowodowały.
Drugi świadek, już ze mną niezwiązany, widział to samo.
Trzeci widział całość, zrobił zdjęcia (widać kobiety patrzące na moje auto, choć samego auta nie widać). Ale przed policją zeznawać nie chce.
Czwarty też widział wszystko, ale również nie chce zeznawać - boi się zemsty, bo to sąsiad, choć może jakby się go przycisnęło... Ale przycisnąć może go tylko ojciec dziewczyny, który jest za granicą i wróci za dwa miesiące... (ten świadek ma mały dług wdzięczności u ojca dziewczyny).
Ojciec dziewczyny zdążył przed wyjazdem złożyć zeznania. Powiedział tylko prawdę (czyli, że się ze mną dobrze zna i całego zajścia nie widział). Ale pani policjantka stwierdziła, że "to nie jest świadek". Zdjęcia przedstawiłem.
I dzwonię na policję. Po dwóch miesiącach od kolizji. Pani prowadząca sprawę, bardzo miła, rzuca mi ogółami. Że potrzeba świadka, że inaczej ciężko to widzi, że to niełatwa sprawa, że nie może powiedzieć czy sprawcy się przyznali czy nie, czy mam szansę na odszkodowanie bez świadka czy nie, bo ona prowadzi czynności i powiedzieć nic nie może. Nawet to, czy świadek za dwa miesiące to nie będzie już za późno. Czy to nie jest chore?! Policja powinna mi, pokrzywdzonemu, pomagać... Nie utrudniać. Nie dziwię się, że żaden świadek nie chce iść, tracić dnia i narażać się w nie swojej sprawie. Zwłaszcza, że sprawcy to sąsiedzi.
A sprawcom grozi niezły mandat. Kolizja + ucieczka + prowadzenie bez PJ + udzielenie pojazdu osobie bez PJ.
Myślę co robić.
Odszkodowanie to 1100 zł (uszkodzenia były całkiem spore, błotnik do wymiany, drzwi lekko uszkodzone).