przez madame.narf » sobota 21 listopada 2009, 23:09
ku mojemu bezbrzeżnemu zdumieniu, zdałam za pierwszym razem.
ale po kolei.
miałam ponad pół roku przerwy po kursie (wyjazd na saksy), więc dobrałam sobie po zdaniu teorii (niektóre pytania w tym teście są naprawdę rozbrajające, nie sądzicie? - moje faworytne to "jaki jest właściwy układ rąk na kierownicy przy jeździe na wprost?") full jazd, ze 20 godzin. podchodząc do egzaminu, "gałkologię" miałam opanowaną dobrze, bo na saksach za granicą sobie trochę jeździłam samochodem "na kocią łapę", ale nigdy po dużym mieście. Warszawę znam od lat trzydziestu, ale jeszcze nie z perspektywy kierowcy... tak więc, wciąż się bałam, że przy cudownym skręcie w lewo w Korotyńskiego z Grójeckiej, albo w Banacha z Grójeckiej... albo co... pogubię się najzwyczajniej w świecie. moją achillesową piętą jest moment zjazdu ze skrzyżowania. na jazdach doszkalających w kółko, z uporem maniaka, w lewo, w lewo, w lewo.
idąc na egzamin byłam pewna, że popłynę. nie z powodu nieznajomości przepisów, ale dlatego, że jeżdżę niepewnie i zdarza mi się stracić głowę, nawet bardzo. przykład drastyczny to "o matko, która tu jest prawa strona?!" na skrzyżowaniu równorzędnym. podeszłam do egzaminu jak do eksperymentu, myślałam jednak, że wiele jeszcze stówek pójdzie na jazdy doszkalające.
a jednak zdałam, choć wcale nie jechałam tak znowu idealnie, a śmiesznych potknięć z nerwów było całkiem sporo.
oto przykłady:
- powędrowałam pokazywać, co jest gdzie pod maską, bez uprzedniego otwarcia tejże,
- oświadczyłam z wielką stanowczością, w momencie wyjazdu z ośrodka (miałam szczęście - na spokojną ul. Radarową): "patrzę czy prawa wolna", patrząc, rzecz jasna, w lewo,
- przy parkowaniu (prostopadłe w bardzo ciasne miejsce, więc robiłam z korektą wjazdu) majdrowałam łapą próbując wrzucić wsteczny jak w starym maluchu dziadka. "nie tak się włącza bieg wsteczny" pouczył cierpliwie egzaminator.
- w ferworze szybkiego wjazdu na Żwirki w upatrzoną przerwę między samochodami, chcąc przejść na dwójkę, złapałam... kolano egzaminatora, który zachował dyskretne milczenie.
uważam, że mądrze postąpiłam, bo:
- na tydzień przed egzaminem zafundowałam sobie kurację magnezem z wit. B oraz takimi ziółkami dla nerwusów, i może dlatego stres egzaminacyjny sprawił tylko, że czułam się jak zombie, a nie jak członek załogi nostromo w momencie wykluwania się obcego z jego żołądka,
- zapisałam się na egzamin o 12.00, a wcześniej miałam jeszcze dwugodzinną jazdę, co sprawiło, że pewne rzeczy przetrenowałam na świeżo,
- podczas jazdy mówiłam do siebie, i mimo westchnień pełnych rezygnacji ze strony egzaminatora, nie przestawałam nadawać wiadomości typu: "lewa wolna, mam miejsce do bezpiecznego wykonania manewru takiego a takiego". "pieszy nie wyraża chęci wejścia na pasy, przejeżdżam". "o, widzę, że jadę drogą jednokierunkową..." nigdzie nie jest napisane, że osoby z lekka, hm, ekscentryczne i gadające do siebie, nie mogą zdać. a czułam się lepiej, mając życzliwego rozmówcę w mojej osobie.
miałam kuuuupę szczęścia, bo:
EGZAMINATOR NIE CHCIAŁ MNIE OBLAĆ. Gdyby chciał, gdyby się uparł, oblałby, bez dwóch zdań. Ale najwyraźniej nie zależało mu, i już. A ja na szczęście nie zrobiłam nic, co by go do tego zmusiło.
Egzamin miałam na 12.00, i byłam nastawiona, że poczekam sobie.
Szok więc, kiedy o 12.05 huknęło moje nazwisko. Nie usłyszałam w ogóle sakramentalnej formułki "w wyniku losowania...", więc na początku myślałam, że w moich danych jest jakiś błąd i wzywają mnie normalnie na dywanik, bo zapomniałąm podać drugiego imienia dziadka. Ale nie, wąsaty pan w sile wieku, o oczach tak niebieskich, jak niebo tego dnia, poprosił o pokazanie dowodziku, przyjrzał się krytycznie zdjęciu i mojej facjacie, a potem bez słowa zaprowadził do samochodu. Szłam na nogach jak z waty.
Pierwsza wpadka, z tą cholerną maską. Musiałam wykonać pląs z powrotem do samochodu, żeby ją otworzyć. usłyszałam pełne nagany i zniecierpliwienia "proooszę paaani!"
podczas "przygotowywania się do jazdy" miałam wrażenie, że zablokował się fotel kierowcy. ani weź nie mogłam go odsunąć, ale w końcu się udało. ale kiedy ruszyłam na łuk, hosanna! okazało się, że sprzęgło chodzi jak marzenie. lepiej, niż we wszystkich samochodach, którymi jeździłam wcześniej.
łuk powtarzałam. za pierwszym razem, mimo wyuczenia "na małpę", zapomniałam o pewnym ważnym szczególe i dziarsko pomknęłam w tył, zbyt płytkim łukiem, ku linii ciągłej. w ostatniej chwili zatrzymałam samochód. Pan Egzaminator podszedł do okienka i obwieścił spokojnie: "proooszę paaani, zaraz najedzie pani na linię. proszę powtórzyć manewr". jestem mu bardzo wdzięczna, że tak spokojnie powiedział to, zamiast czekać, aż faktycznie najadę...
drugi raz skupiłam się i pojechałam dobrze.
górka wyszła, nie miała prawa nie wyjść - sprzęgło działało świetnie.
wyjechaliśmy na miasto na Radarową - może egzaminator zlitował się nad oślicą? i zaraz - parkowanie prostopadłe po prawej. robiłam z korektą i wyszło ładnie, a kiedy czekałam w nieskończoność na wolną drogę, żeby pojechać dalej nie wymuszając nic na całej procesji sunących ulicą Elek, usłyszałam zrezygnowane: "Proooszę paaani. Proszę się wreszcie zdecydować." pojechałam i ok.
jeździliśmy sobie bitą godzinę, trasy nie pamiętam, mam wrażenie, że byliśmy prawie wszędzie! dobrze pamiętam tylko, że zawracałam na jakimś malutkim rondzie w okolicach parku na Szczęśliwicach, gdzie czaiłam się ruski miesiąc przed wjazdem (bez sygn świetlnej, pierwszeństwo na rondzie), bo nie wiedziałam, czy samochody zjeżdżają z ronda, i czy mam drogę wolną, gdyż nikt ze zjeżdżających nie był łaskaw zasygnalizować tego zamiaru... powiedziałam coś w rodzaju, "nie wiem, czy moge wjechać, bo oni nie pokazują kierunkowskazu", na co usłyszałam sakramentalne "proooszę paaani". w ciut większej przerwie wjechałam, z dreszczykiem, czy nie da po hamulcu. nie dał. potem gdzieś miałam tak, że były swiatła, za nimi pasy, a za nimi trochę miejsca, a potem linia zatrzymania przed wjazdem na skrzyżowanie. w momencie wjazdu na pasy zobaczyłam, że światło zmienia się na żółte, więc dość gwałtownie zahamowałam za pasami,a przed skrzyżowaniem. nie widziałam świateł, więc mówię do siebie "ruszę, kiedy pojedzie kierowca za mną - on widzi sygnalizator" a tamten, w ciężarówie, po pewnym czasie jak nie zacznie trąbić! no to jadę, i zaraz za tym skrzyżowaniem egzaminator każe mi wjechać w małą uliczkę i zatrzymać samochód.
ja w panice, myślę już, że coś przeskrobałam i on otrąbi koniec egzaminu i przesiadkę, a tu nic, po prostu kazał zawracać. nie było bramy, "na trzy". ale też łaskawie, ulica była w miarę szeroka i naprawdę pusta.
najgorsza wpadka: przepuściłam faceta, który zbliżał się z lewej strony, na skrzyżowaniu równorzędnym. dlaczego? bo dojeżdżając, zdałam sobie sprawę ze zgrozą, że NIE WIEM, czy nie było znaku mówiącego, że wjeżdżam na drogę z pierwszeństwem. może nie zauważyłam? na wychylanie się przez okno w poszukiwaniu trójkątów nie miałam czasu.
usłyszałam, już znane mi, zrezygnowane "proooszę paaanni". i orientując się, że widocznie faktycznie miałam pierwszeństwo, łgam jak z nut: "wie pan, ja oczywiście zdaję sobie sprawę, że teoretycznie miałąm pierwszeństwo... ale ten człowiek zbliżał się z dużą prędkością (fakt), a ja tak się wlokłam (chyba rzeczywiście), że wolałam go przepuścić, bo nie wiedziałam, czy on ma zamiar zahamować...
bez odbioru. nie wiem, czy pan egz. kupił tę bajeczkę, ale pojechaliśmy dalej.
na szczęście już bezbłędnie. nawet miałam trochę miejsca, żeby się popisać, że umiem na biegu piątym...
wjeżdżamy do ośrodka od Hynka. ja myślę, że za dużo było tego "proooszę paaani", i że załatwi mnie odmownie, ale i tak zadowolona, że udało mi się tyle z nim pojeździć. pocieszałam się nawet (tym razem nie na głos), że to taka po prostu przydroga, ale skuteczna lekcja doszkalająca. zaczęła mi się przykrzyć ta cisza panująca w aucie, więc odzywam się głupawo: "nie wiedziałam, że tędy można wjechać do ośrodka". no naprawdę, co za dyrdymały, ale chciałam jakoś nawiązać rozmowę i nic innego mi nie przyszło do głowy.
w odpowiedzi słyszę: "pani jeszcze wielu rzeczy nie wie".
no tak, jasne, myślę, parkując we wskazanym miejscu, teraz dowiem się jak ja beznadziejnie jeżdżę... i że jeszcze muszę poćwiczyć, zanim...
egzaminator dramatycznie zawiesił głos, i po chwili:
"nie wie pani, że pani zdała. wynik pozytywny"
ja "och, och, niemożliwe" - i w bek!
on z uśmieszkiem, wypisując kwity: "niezadowolona? to piszę, że negatywny"
potem spytał jeszcze, który to raz. wystękałam, że pierwszy. nie wiedział? myślałam, że oni wiedzą! ale nie wiedział. i pogratulował!
podsumowanie: starałam się robić wszystko bardzo, bardzo dokładnie, jechać i hamować płynnie (dobry samochód - co pomogło.) i dynamicznie - to może "przemówiło" na moją korzyść. ale zasługa leży głównie po stronie egzaminatora, który, choć wyraźnie zrezygnowany i jakby znudzony - był tak naprawdę życzliwy. nie zrobił nic, żeby mnie zestresować. i, przyznać to muszę, wybrał nie najtrudniejszą trasę - nie było upiornych skrentów w lewo.
jednym słowem, można zdać mimo poczucia niepewności i potknięć.
Więc jeśli w dniu E na spotkanie Wam wyjdzie niewysoki pan o niebieskich oczach i siwiejącym wąsie, bądźcie dobrej myśli! jego spokojne podejście pozwoli wam pokazać wasze umiejętności od najlepszej strony, bez dodatkowego stresu.
Bardzo mu podziękowałam za bezstresową atmosferę, na co usłyszałam... zgadnijcie, co? oczywiście: "proooszę paaani..."