Egzamin 9 kwietnia 2008, godz. 7.40-8.30.
Nerwowe oczekiwanie na sygnał z głośnika, polecam gazetkę na rozładowanie napięcia. Byłem jedną z ostatnich osób proszonych na plac. Egzaminator młody, okularki, marynarka. Poważny, można powiedzieć sztywny. Podjechał do mnie samochodem, kazał wsiąść. Zdenerwowanie minęło, zastąpiło je szybkie bicie serca i koncentracja.
Pierwsze polecenie: sprawdzenie stanu technicznego, włączenie wszystkich możliwych świateł. Lekko mi pomógł stwierdzeniem "czy to już wszystko... jeszcze..." i tutaj przypomniałem sobie o drogowych. Kazał wysiaść i stanąć przed samochodem. Pytanie "czy palą się wszystkie możliwe boczne światła?". Zgłupiałem -- zapomniałem o czymś? Jak to boczne? Boczne, boczne, no dobra, ruszyłem parę kroków, aby obejrzeć boczne kierunki, na co egzaminator ostro "Z przodu mówiłem!". Spojrzałem w reflektory dla pewności i rzuciłem "Wszystko w porządku". I było. Kazał zrobić to samo z tyłu. Wszystko znów grało. Pytanie "Jakie jeszcze światło, którego bezpośrednio nie widać, jest dostępne?" Oczywiście oświetlenie tablicy rejestracyjnej. "Jak pan sprawdzi działanie świateł stopu?" Powiedziałem, że poproszę go o pomoc, aby po moim naciśnięciu hamulca stwierdził ich działanie. Rzucił tylko, że on naciśnie, a ja dokonam oględzin ;)
Po tym kazał zasiąść i przygotować się do jazdy. Zagłówek, fotel, lusterka, światła mijania, pas. Kazał jechać za nim i wjechać na łuk. Dodaję gazu, puszczam sprzęgło, coś opornie idzie. Spostrzegł to, kazał się zatrzymać. "No to po ptakach" myślę. "Jeżeli pan rusza z miejsca, to proszę o zwolnienie hamulca ręcznego... Proszę to zrobić i jechać dalej". Potem widziałem, jak w papierach wpisał mi gdzieś jedno N, a obok P, pewnie w rubryce "ruszanie z miejsca" ;)
Łuk powoli, dość gładko. Bałem się o zatrzymanie przy cofaniu, ale zupełnie niepotrzebnie. Kazał podjechać na górkę, tutaj sobie przypomniałem o kierunkach, które wrzucałem od tego momentu też na placu. Górka dość zrywnie, ale bezproblemowo. Jedziemy na miasto.
Pora była ranna, ale po czasie największych korków. Przynajmniej tak mi się zdawało. Na początku średni lewoskręt na dużym skrzyżowaniu, na środku stanęła wielka wywrotka, bałem się, że nie zmieszczę się na środku skrzyżowania za nią, ale na szczęście jakoś się do niej przytuliłem, a egzaminator nie miał żadnego ale. Za ciężarówką na prawy pas. Polecenie skrętu w lewo. Puściłem gaz i czekałem, aż z 5-7 samochodów na pasie lewym mnie wyprzedzi. W końcu pusto, zjechałem. Tutaj polecam już prześledzić moją mapkę, nad którą się natrudziłem dla potomnych. Po skręcie w osiedle bałem się, że jest to strefa zamieszkania, a znaku nie zauważyłem. Przezornie jechałem 20km/h, obawiając się, że mnie ochrzani za powolną jazdę. Uratowały mnie w tej niepewności garby spowalniające, których jest tu mnóstwo.
Następnie ciężkie skrzyżowanie z pierwszeństwem skręcającym w lewo. Na szczęście nie było tam dużego ruchu. Potem polecenie parkowania w lewo. Obawiałem się, że będzie jakaś ciągła na jezdni, ale na szczęście nic takiego nie było. Mały ruch, ktoś mnie wyprzedził, a ja spokojnie wjechałem w przestronne miejsce. Wyjazd w prawo, spojrzałem przez szyby zaparkowanych samochodów dla pewności, ustąpiłem komuś i wyjechałem.
Następnie droga prowadziła przez sporo przejść dla pieszych do Kondratowicza. Tutaj miałem niefajny moment. Jechałem Kondratowicza prawym pasem, który jak się okazało, jest do skrętu w prawo. Nagle uderzyło mnie, że nie było polecenia żadnego o skręcie, więc musiałem czym prędzej wjechać na pas środkowy do jazdy na wprost. Serce mi podskoczyło do gardła, szybki kierunek w lewo i nerwowe spoglądanie w lusterko. Jeden samochód, w oddali drugi. Normalnie bym przepuścił obu, ale linia ciągła zabraniająca zmiany pasa niebezpiecznie się zbliżała, więc postanowiłem dynamicznie wjechać na ten pas tuż po tym, jak mnie wyprzedzi pierwszy samochód. Postawiłem wszystko na jedną kartę, nie miałe wyjścia. Wjechałem, serce wali, czekam, co powie egzaminator. Cisza. I nagle w głowie coś mi tyka. Zielone ciągle, wjeżdżam na skrzyżowanie, coś tyka. Jadę prosto, zbliżam się do pasów dla pieszych, coś tyka. Kierunek! Wyłączyłem, lekko palnąłem się w czoło dając do zrozumienia panu Poważnemu, że błagam o wybaczenie i karcę się sam ;) Cisza.
Dojeżdżamy do skrzyżowania z Wysockiego. Daje się słyszeć ziewanie Poważnego. Mam skręcić w prawo, zatrzymuję się na czerwonym. Stoję, 3-4 sekundy, rzut okiem na sygnalizator. Rzut drugi. "Ku***, przecież jest zielona strzałka!", noga na gaz, sprzęgło, ruszam, powoli do ząbków. Nic nie jedzie, więc naprzód. Czekam na wyrok. Cisza. Polecenie wjazdu na Toruńską, kiedy już się przymierzam do wjazdu na pas po lewej, aby jechać Toruńską do skrzyżowania z rondem słyszę polecenie skrętu w prawo na skrzyżowaniu. Gdzie to skrzyżowanie myślę. Pas, którym jadę jest do skrętu w prawo, do wyjazdu z Toruńskiej i w parking i uliczki osiedlowe. Jadę, znów stawiam na intuicję. Nie mylę się.
Przez uliczki osiedlowe troszkę omijania przeszkód, ustępowania tym, którzy omijać nie muszą. W końcu sławny STOP. "Nie zagniesz mnie tutaj, nie myśl sobie", czekam na miejsce, dość długo i w końcu przejeżdżam. Polecenie zawrócenia, pytam, czy z infrastrukturą. Pozostawił mi wybór. Patrzę z żalem na mijany po lewej podjazd do jakiejś bramy, trudno. Mam zawrócić "do najbliższego skrzyżowania", więc muszę szybko podjąć decyzję. Postanawiam olać infrastrukturę, uliczka jest w porządku w szerokości, dam radę. Coś mnie wyprzedza, naprzeciwko w oddali samochód, zawracam. Łamię się, trudności lekkie w kręceniu kierownicą, samochód z naprzeciwka grzecznie czeka i mam nadzieję szczerze mi kibicuje w tym manewrze. Udało się. Skręt w prawo.
Patrzę na zegarek. Pora kończyć. Pewnie na Rembielińską i do ośrodka. Nagle polecenie skrętu w lewo na skrzyżowaniu. Patrzę, jest jakieś, uliczka osiedlowa, no to skręcam. Po wjeździe serce podskakuje do gardła. Jest cholernie wąsko. Ulica na 2 pasy ruchu, ale po ten po lewej cały zajęty zaparkowanymi samochodami. Z naprzeciwka coś jedzie, chowa się za zaparkowanymi, ustępuje mi. Czemu serce do gardła? "Może był zakaz wjazdu, może to jednokierunkowa..." Nagle polecenie zawrócenia. "Znowu?" Znajduję dość dużą przerwę w zaparkowanych samochodach po lewej, łamię się. Jest bardziej wąsko niż poprzednio, ale absolutnie do zrobienia. Po nawrocie chowam się za zaparkowanymi, ustępuję samochodowi z naprzeciwka. Ruszam, modląc się, żeby ktoś nie postanowił nagle w tą uliczkę z naprzeciwka wjechać, bo nie ma się już gdzie schować. Nagle jest... Wjeżdża... Ratuje mnie jakaś przerwa po prawej, ledwo ledwo troszkę się w nią chowam, samochód z naprzeciwka przejeżdża. Uff.
Dalej skręt w Rembielińską. Stoję na skrzyżowaniu, ustępuję tym z naprzeciwka. Przede mną stoi samochód skręcający w przeciwnym kierunku Rembielińskiej. Gruba baba chyba czuje się niepewnie, zerka na mnie, w lusterka, samochód jej się buja w tył i przód. "Przecież masz miejsce, skręcaj i nie stresuj, że coś źle robię". Pojechała nareszczie, ja dostrzegłem wolne miejsce i przejechałem. Na dużym skrzyżowaniu mam zielone, mogę spokojnie jechać sobie prosto. Ale! Za pasami na drodze prostopadłej do mojej stoi samochód. Nie zdążył przejechać na zielonym, stoi. Nie wiem, co robić. Puścić, nie puścić... Po co puszczać, niech se stoi. Dość nieśmiało przejeżdżam, czekam na reakcję Poważnego. Cisza.
Dojeżdżam spokojnie do skrętu w Odlewniczą. Spory ruch z naprzeciwka, z lewej spora kolejka do skrętu w "ich lewo". Oni mnie nie obchodzą, czekam na wolne miejsce od tych z naprzeciwka. Zatrzymuje się nagle dostawczak, facet mruga mi światłami, macha ręką, ustępuje. Co robić... Znów sytuacja podbramkowa i muszę postawić na jedną kartę. Stoję, nie przejeżdżam. Facet z gatunku podnieconych, gestykuluje jeszcze parę razy, zaprasza do przejazdu, w końcu macha gwałtownie ręką i przejeżdża. Wolne miejsce, ruszam, szybkie spojrzenie w prawo na tramwaj, pusto. W lewo, stoi tramwaj, chyba jeszcze nie zamknął drzwi, gazu i przejeżdżam. Poważny każe mi wjeżdżać do ośrodka. Podwójne ciągłe, trzeba uważać, żeby ich nie przejechać. Nie wiem, czy się w pełni udało, mogłem zahaczyć tylnym lewym kołem. Czekam na reakcję. Cisza.
"Proszę skręcić w lewo za latarnią i zaparkować po prawej" Zatrzymuję się, Poważnego głos nabiera cech ludzkich, staje się cieplejszy, bardziej wyluzowany. "Proszę włączyć bieg jałowy, zaciągnąć hamulec postojowy, wyłączyć silnik" Zrobione, czekam. Poważny zaczyna grzebać w papierach, wzrok wbity w teczki "Wszystkie polecenia i manewry wykonał pan poprawnie, proszę się zgłosić do wydziału komunikacji" UFFF! Dziękuję mu, mówię "do widzenia". Myślę sobie, podziękuję serdeczniej, wyciągam do niego rękę. "Mogę panu podać rękę?" "Nie ma takiej potrzeby" -- znów ostro i oschle. "Dziękuję jeszcze raz i do widzenia" Odpowiedział, wysiadłem i z kamienną twarzą, żeby nie zdradzać uczuć dreptającym przed placem przy ławeczkach ruszyłem w drogę do domu :)
Mapka:
http://img369.imageshack.us/my.php?imag ... jnajz1.png