(Co z resztą jest plamą na honorze do dzis bo każdy mi to wypomina "ile można robić to prawko... itd... itd").
Zapisałem się na kurs - chyba bardziej dlatego że cisnęla na mnie rodzina (mam być pierwszą osobą która ma prawko w rodzinie).
Najpierw była teoria - 2 tygodnie - 10 dni po godzinie i wyszło 10 godzin standardowo.
Do dziś pamiętam co mówił nam wykładowca - a było to dość ciekawe patrząc z mojej perspektywy teraz.
Tłumaczył nam że dla niektórych tempo na wykładach będzie zbyt wolne, dla niektórych wręcz odwrotnie - zbyt szybkie.
Podobnie mówił o samej nauki jazdy ("niektórzy z was bedą się czuć że chcą stąd uciec, ale wiedzcie że bardzo wielu ludzi tak
ma i nie jesteście gorsi"). No i jak dla mnie - wykłady były sporą ... stratą czasu ? 10godz nienadrabiania nad innymi.
Tempo było chyba normalne - ale dla mnie bez sensu - nie potrafiłem zebrać mysli - naprawdę niewiele się nauczyłem.
I oczywiscie czułem się głupio z tym ze nie robie tego w tempie w jakim robią to inni. Dodatkowo zwiększało to moje
zwątpienie.
Potem oczywiscie jak to jest przyjętę - jazdy. Koles był nawet sympatyczny - zdazylismy się zaprzyjaznic ale co z tego?
Miałem wrazenie ze jezdze na jakims cholernym AUTOPILOCIE - tj nie tak że juz tak dobrze mi szło

"O co tu w sumie chodzi ? niby jadę przed siebie - niby skręcam, prawo lewo ale wógóle nie CZUJE ze jadę, że kontroluje
sytuację". Ot taka przejażdzka bez sensu i bez celu!. Mój kochany instruktor na pierwszej jezdzie wypuscił mnie na miasto.
Tak od razu - a ja miałem ZERO doczynienia z jazdą samochodem. Nikt mnie nie uczył, żaden sąsiad, rodzic, brat czy cholera
wie kto jeszcze. Nie miałem u kogo tego podejrzeć!. Jak sobie teraz o tym mysle - no to gdybym miał obsługiwać statek
kosmiczny to nie byłoby róznicy ! totalny KOSMOS. I wtedy wlasnie - nie powiem nauczyłem się jakichś podstaw (no jazda przed siebie,
kierowanie, zmiana biegów). Potem jeszcze jak rozmawialismy to instruktor kilka razy powtarzał "bo ja to zazwyczaj uczę ludzi którzy już POTRAFIĄ
jeździc - tylko uczą sie ze mną przepisów". I mówił oczywiscie ze "jego nauczył starszy brat". Powtarzał to kilka razy - często też że "nie jeżdze samodzielnie".
Potem kilka takich jazd. Az wyjezdziłem 30 godz. Potem powiedział coś co mnie zbiło. (Moze nie powinienem tak regowac tak sobie teraz mysle).
Ale ZAPROPONOWAŁ MI a wręcz powiedział i uczynił kroki żebym "MOŻE POJEDZIL Z INNYM INSTRUKTOREM". Juz nie mowiac o tym jazdy się niestety rozciągały.
Uczucie ze nie czujesz ze jezdzisz - i ktos ci mówi dwie rzeczy o których pisałem wyzej. To spowodowało głęboką niechęć - i to "rozłażenie się" w jazdach
Czasem przesuwanie/odwoływanie z powodu własnie tej .. "niecheci"? stresu, strachu ? wszystkiego naraz. Ktos powie - sam sobie to załatwiles. Trzeba było
nie uciekać. Hmm nie wiem jak wiekszosc ludzi - ale napewno niektorzy byli w podobnej sytuacji. Moze przynajmniej oni mnie zrozumieją.
Oczywiście jazda na łuku i parkowanie była także na przeklęte "punkciki" - nie na wyczucie "bo ty nie masz jeszcze wyczucia, dopiero starsi kierowcy
je nabywają".
Potem migactwo było też z ich strony - cięzko było znalezc miejsce zeby mnie "upchać" nawet do swojego instruktora. A kiedy miałem trafic do innego
to tez sie okazało ze ma od za.. kursantów i chcieli mnie upychać. Wtedy powiedziałem dosc - zakonczyłem współpracę z tym OSK. Oddali mi papiery i skłamałem
im ze się wybieram do innego miasta - wiec nie bede korzystac z ich usług (teraz sobie mysle ze moglem zagrac w otwarte karty).
I tak się skonczyla pierwsza czesc z jedną firmą... po jakims chyba pół roku spróbowałem z innym osrodkiem.
Lepiej znanym - troche drozszym lepiej ocenianym.
Znaczy się w praktyce miałem za sobą 30godz w starej firmie + ok 20 dodatkowych. Sporo całkiem ktosby powiedział.. i tego nie omieszkał stwierdzić
mój pierwszy instruktor w nowej firmie. Ogolnie miałem ciekawe uczucia - chciałem się bardziej skupić na "ja jestem tu zeby sie nauczyc - tylko ja i samochód
, nie mam się z nikim zaprzyjazniac - jak nie przypasi mi instruktor to nawet lepiej - bo nie mam go lubić!". Z tą myślą było na początku całkiem fajnie.
I nie miałem problemu z "lubieniem" instruktora - z prostego powodu. Na samym początku nie mógł "wyjsc z podziwu" dlaczego człowiek po ok 50 godz jazdy
NIE UMIE JEZDZIC - bo to była prawda - po "wycieczkach" z poprzednim instruktorem NIC NIE UMIAŁEM. Zero byłem w temacie. A nowy oczywiscie wypytywał mnie
o moją motywację - "a moze Ty nie potrzebujesz być kierowcą?, bo wiesz nie kazdy musi nim byc". No super poprostu się czułem. Zwróciłem kolesiowi uwagę
szczerze i bez ogródek że "jeździłem jak na autopilocie" - to za cholerę nie mieściło się mu w głowie o czym ja wogóle mowie?. (Widac on moze tak nie uczył).